14.03.2005 :: 13:28
oglądałam mary reilly (czy jakoś tak). ładny film. niby horror, naprawdę straszny, ale jednak nie do końca. bo tak naprawdę był to film o miłości. jej braku, jej spóźnieniu. skutkach nie spełnionej potrzeby miłości. każdy potrzebuje miłości - odpowiedziałam komuś w czasie romowy. rozmowy z kimś kto chciał miłości. chciał być tylko szczęśliwy. to nic, że kosztem innych. przecież tylko pragnie miłości... ale chyba nie każdy na nią zasłużył. wiecie, że... nic tak naprawdę o mnie nie wiecie. bo nie chcecie wiedzieć.każdy myśli tylko o sobie, ja rzecz jasna też. i to rodzi wyrzuty sumienia, kolejne... do kompletu. taki los. znowu zaczyna się pasmo zmian.takich niezauważalnych niewprawnym okiem. lub nawet zmyslonych, naprawde nie istniejących. zaczynam znowu wszystko pamiętać.zaczynam na powrót myśleć logicznie - przystawać na moment w biegu i zastanawiać się. zaczynam milczeć. tak, zaczynam milczeć, choć tego nie lubię, choć to jest trudne. taki los. i kropka? nie, wykrzyknik. milczący i taki wymowny. wrzeszczący milczeniem. ! _____________________ a manchi mówiła... mi mówiła, więc nie musicie wiedzieć :P ale dziękuję Ci manchi. pomoglaś mi. nie tyle tym, co mówiłaś, bo to wiem, choć nie umiem tego zastosować w życiu. swoim towarzystwem. swoim uśmiechem, kiedy mialam na uszach wielkie koła, a na ustach fioletowo - czarną szminkę...